Tryb noc/dzień

14 stycznia 2014

Andrzej Pilipiuk - Północne wiatry

0
Radość, ekscytacja, ciekawość, zaskoczenie, wspomnienia to właśnie te odczucia oraz wiele innym gościło, kiedy czytałem już niestety ostatnią część „Norweskiego dziennika” pt. „Północne wiatry”. Jak już kiedyś wspominałem za trylogie tą zabierałem się wielokrotnie. Spoglądałem na nią jak stała na półce, zastanawiałem się czy ją wziąć by w końcu i tak wypożyczyć coś innego. Teraz wiem jednak, że to był błąd, ponieważ seria ta to coś niezwykłego. Jednak czas zachwytów i wzruszeń nadejdzie w innej części recenzji teraz pora przedstawić, co dzieje się w ostatnim tomie moim zdaniem najlepszej polskiej trylogii fantasy. Nie będę już wspominał, co było w poprzednich częściach, jeżeli chcecie to wiedzieć przeczytajcie poprzednie recenzje.

W domu Tomasza Paczenki pojawia się dawno zapowiadany gość jego przyjaciel z dziecięcych lat Paweł Norwicki, który odwraca życie chłopaka do góry nogami. Koniec swawolnej zabawy z dziewczynami czas lepiej się ukrywać by KGB nie trafiło na jego trop. Z tym niestety jest już trochę za późno.

Opis tym razem będzie skromny. Nie, dlatego że nie wiem, co opisać, ale dlatego że zbyt wiele jest do opisywania. Ta część przesiąknięta jest akcja na wskroś. Wyjaśnia się wiele zagadek, które pojawiały się w częściach wcześniejszych. Dowiadujemy się skąd wzięła się rasa Equoidae Edoni, co tak naprawdę Derek chciał od Tomasza, kim są pastuszkowie, czy Sven naprawdę jest takim niemotą, czy Tomasz ma rodzinę, kim jest tajemnicza Łucja, która wielokrotnie pojawiała się w książce. Poznajemy również prawdziwą historię Karen przyjaciółki Ingrid. To tylko część z pytań, które prawdopodobnie pojawiały się w waszych głowach. Przyznam, że odpowiedzi na wiele z nich są bardziej zaskakujące niż mogłem się tego kiedykolwiek spodziewać. Pojawiają się tu kosmici, psychopatyczny nazistowski naukowiec oraz agenci KGB. To właśnie ta różnorodność tematów oraz postaci sprawia, iż książka ta jest taka wyjątkowa.

Autor z tylko sobie znanym sposobem pisania pozwala przeżywać nam przygody razem z bohaterami. Nie chodzi mi tu jednak o to, że jesteśmy osobą trzecią czujemy się jakbyśmy sami w nich uczestniczyli. Słyszymy świsty kul latających koło naszych głów jak natrętne owady. Drobne, ale dokładne opisy, prosty język oraz umiejętne trzymacie w napięciu czytelnika sprawia, że od tej książki nie można odejść jak się już ją zacznie. Trzeba czytać kolejne strony, rozdziały. Chcemy tego i nic nas nie może powstrzymać.

Z tej książki a dokładniej z posłowania dowiadujemy się czegoś wyjątkowego. Andrzej Pilipiuk pisał „Norweski dziennik” 20 lat zaczął w roku 1986, czyli dwa lata przed moimi przyjściem na świat. Nie wiem, jakie to były czasy, może i lepiej. Słyszałem, że był to nienajlepszy okres. Pilipiuk miał wtedy szesnaście lat, koledzy i nauczyciele nienadający się do tego zawodu dawali mu w kość wiecznie zaszczuty chłopak znalazł najlepszy sposób na pozbycie się negatywnych emocji. Zaczął pisać ten właśnie o to dziennik, o którym wam opowiadam. Była to do niego autoterapia sposób na zapomnienie o kłopotach, sposób na przeniesienie się do świata tak innego, tak bezpiecznego gdzie wszystko mogło toczyć się po jego myśli. Moim zdaniem każdy psycholog powinien pisanie dołożyć do terapii z młodzieżą.

W trylogii tej jak nigdzie indziej widać, że nie została ona napisana w miesiąc czy rok. Dostrzegamy ile pracy zostało włożonej żeby się ją przyjemnie czytało. W tej książce ukryta jest cześć duszy autora. Właśnie to najbardziej mi się podoba w niej. Nie można robić czegoś pod publikę. Do każdego zadania, które stawia przed nami życie trzeba włożyć część siebie nawet najmniejszą, ale nie może jej zabraknąć. Bo to, co tworzymy stanie się tylko pustym naczyniem. Sam pamiętam jak miałem piętnaście lat wielokrotnie pisałem różne historie, opowieści i to był najlepszy sposób na ucieczkę przed szarą, nudną rzeczywistością. Jednak to nie o mnie ma być a o książce.

Książka ta to nie tylko powieść dla młodzieży, ponieważ opowiada ona o przedwczesnej dojrzałości młodego człowieka w czasach PRLu. Bardzo łatwo jest polubić głównego bohatera, ponieważ kto z nas nie przeżywał takich rozterek jak on, kto z nas nie szukał swojego miejsca na świecie, które z nas nie miało dość kolegów i szkoły (z powodów ważniejszych niż tylko, bo mi się nie chce). Czas jednak zakończyć to wylewanie emocji a powiedzieć jeszcze parę słów o treści. Zauważyłem, że autor ma jakąś słabość do Jakuba Wędrowcza, ponieważ owa wyjątkowa postać pojawia się również tutaj i tak jak zawsze daje wrogom nieźle do wiwatu. Właśnie to uwielbiam w twórczości Pilipiuka, że on nie tworzy bohaterów na chwilę na jedno opowiadanie na serię jakaś. Wielokrotnie ci sami bohaterowie przeżywali przygody w różnych jego książkach. Zauważyliście pewnie na okładce zdjęcie młodego chłopaka to autor w momencie, kiedy zaczął pisać ta powieść.

Nadszedł już koniec, nadszedł już kres. „Norweski dziennik” się zakończył wszystko się wyjaśniło, czas by i recenzja dobiegła końca. Nie wiem czy udało mi sie napisać wszystko, co chciałem. Większość z moich odczuć ciężko było opisać słowami. Jednak najwyższa pora żebyście i wy przeczytali ją i przekonali się, co tak naprawdę mnie w niej zauroczyło. Każdy, kto chodź raz szukał swojego miejsca, kto próbuje odnaleźć siebie powinien przeczytać tą książkę by zrozumieć, czego tak naprawdę szuka. To wspaniale napisana historia z ciekawymi bohaterami, mnóstwem akcji i oraz niespodziewanymi zwrotami akcji. To bardziej przygodówka niż fantasy, ale to i tak nie ujmuje jej uroku. Moja ocena to szczere 5+/5.

Wydawnictwo: Fabryka Słów
Miejsce wydania: Lublin
Wydanie polskie: 7/2007
Liczba stron: 304
Format: 125x195 mm
Oprawa: miękka
ISBN-13: 978-83-60505-57-1
Wydanie: I
Cena z okładki: 27,90 zł
Ukryj widgety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz